Choć starsi widzowie mogą czasami się nudzić, jako dziecięca rozrywka druga część filmu działa całkiem dobrze. Bez wątpienia wypada docenić przesłanie filmu, uczące szacunku do innych kultur, ich
"Dora i miasto złota" to film o nastolatkach, przeznaczony jest jednak dla znacznie młodszych widzów. Nastoletniej widowni film, oparty na animowanej serii z kanału Nickelodeon, będzie wydawał się infantylny i przesłodzony. Podobne wrażenie mogą mieć dorośli widzowie.
Jak "Dora" sprawdza się jako kino dziecięce? Różnie. Pierwsza część filmu – historia wychowywanej w dżungli przez parę naukowców dziewczynki, która jako nastolatka zostaje wysłana do amerykańskiego liceum – jest zdecydowanie najsłabsza. Humor, opierający się na żartach z niedopasowania Dory do norm i kodów kulturowych amerykańskiego ogólniaka, jest średniej próby, a historia bardzo przewidywalna. Dora, jak się można spodziewać, zostaje uznana za szkolną dziwaczkę, nie zdobywa tłumu nowych przyjaciół, odwraca się od niej nawet jej kuzyn, z którym kiedyś wychowywała się w dżungli.
Ciekawsza jest druga część filmu, gdy na szkolnej wycieczce do muzeum Dora, wraz z kuzynem, kolegą i koleżanką ze szkoły, zostaje porwana przez łowców skarbów. Złoczyńcy chcą wykorzystać dziewczynę, by dotrzeć do jej rodziców – archeologów, którym udało się trafić na trop zaginionego miasta Inków, Parapaty, gdzie mają kryć się legendarne skarby.
Od tego momentu wkraczamy w klimaty przypominające z jednej strony niedawne "Jumanji", z drugiej "Tomb Raidera". Tak jak Lara Croft w kolejnych grach i filmach, czwórka nastoletnich bohaterów będzie musiała przetrwać w dżungli, rozwikłać serię starożytnych zagadek, przejść przez ukryte w antycznych piramidach pułapki, by dotrzeć do upragnionego skarbu. Jest to przy tym "Tomb Raider" z dziecięcego menu: nawet gdy bohaterowie znajdują się w zagrożeniu, nigdy nie robi się naprawdę strasznie, momenty napięcia nieustannie równoważy często przesłodzony humor i optymizm. Czasami wprost wracamy do estetyki dziecięcej animacji – w pewnym momencie pojawia się na przykład średnio pasująca do filmowego świata przedstawianego postać mówiącego ludzkim głosem lisa-złodzieja.
Choć starsi widzowie mogą czasami się nudzić, jako dziecięca rozrywka druga część filmu działa całkiem dobrze. Bez wątpienia wypada docenić przesłanie filmu, uczące szacunku do innych kultur, ich tradycji, wierzeń i artefaktów. Z jednej strony mamy chciwych łowców skarbów, pragnących wzbogacić na bezcennym dziedzictwie starożytnej kultury; z drugiej motywowanych nie chciwością, ale żądzą wiedzy odkrywców, z pełnym szacunkiem podchodzących do świadectw przeszłości i innych kultur. Jakkolwiek uproszczony byłby ten podział, jest z gruntu słuszny – choć dziedzictwo Inków można by przedstawić w filmie w trochę mniej egzotyzująco-fantastyczny sposób.
Niewątpliwym atutem "Dory" jest obsada. Wygląda ona tak jak współczesna, wielokulturowa Ameryka: wśród czworga nastoletnich bohaterów mamy dwóch Latynosów, jedną czarnoskórą dziewczynę (odtwarza ją aborygeńska aktorka Madeleine Madden) i tylko jednego białego. To dobrze, że produkcje adresowane już do najmłodszych widzów dbają o reprezentację mniejszościowych grup i nie utrwalają mitu Stanów jako państwa białych. Młodzi aktorzy radzą sobie przy tym naprawdę w porządku, zwłaszcza Madden i Isabela Moner w roli Dory. Choć sami mają raczej koło dwudziestu, niż nastu lat, przekonująco oddają na ekranie rozterki znacznie młodszych bohaterów, sprawnie wchodząc w konwencję filmu dziecięcego. Efektów ich pracy nie rujnuje nawet szczególnie polski dubbing, który jak na standardy naszych dystrybutorów jest całkiem przyzwoity – w przekładzie udaje się nawet nie zarżnąć niektórych żartów.
Filmoznawca, politolog, eseista. Pisze o filmie, sztukach wizualnych, literaturze, komentuje polityczną bieżączkę. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Współautor i redaktor wielu książek filmowych,... przejdź do profilu